Najkrótsza noc, która przypada dzisiaj 21 czerwca jest dobrą okazją do przypomnienia słowiańskich zwyczajów związanych z kultem słońca, ognia i wody. Tą dawną tradycję w sposób szczególny przedstawiła Janina Brzostowska w swojej powieści pt.: „Lubuskie dziewanny”. Pisarka, poetka związana miejscem urodzenia i twórczością z Wadowicami wnikliwe opisała święto Sobótek studiując wcześniej kulturę ludową Słowian. W powieści przywołuje kult dawnych bożków, opisuje przygotowania do święta, rzucanie wianków na wodę, palenie ognisk i podkreśla niezwykły charakter tej uroczystości, która dla ludzi była czasem miłości, kochania i zawierania związków. Chyba i dzisiaj nie warto przespać tej najkrótszej nocy w roku…

„Nadchodziło doroczne wielkie święto Sobótek, kiedy to wszędzie na wzgórzach i przy źródłach strumieni młodzi chłopcy rozpalali sobótkowe ogniska i kiedy dorosłe już dziewczęta i pragnący się żenić młodzieńcy wyjawiali swoje nie wyznane jeszcze uczucia i życzenia mową kwiatów, rzucaniem i zręcznym chwytaniem płynących z wodą wianków.

Już na kilka dni przed świętem ruch panował wśród dziewcząt i chłopców Lubusza i okolicznych osad. Co śmielsi chłopcy starali się wybadać dziewczęta, które im przypadły do serca, czy ile będą patrzeć, gdy oni właśnie spróbują schwytać ich wianki, inni żarliwiej teraz uderzali w zaloty, pragnęli się przypodobać swoim bogdankom. A dziewczęta, jak wszystkie na ziemiach słowiańskich, chciały na ten dzień piękniejsze być niż zwykle: prały swoje giełza i zwierzchnie szaty, myły włosy, aby jaśniały świeżością, kąpały się w bezpiecznych miejscach Odry – słowem czyniły wszystko to, co ich poprzedniczki przez długie, ginące w mrokach niepamięci wieki.
Każda chciała się podobać, każda chciała w noc sobótkowa zmówić z chłopcem, z którym razem uwiłaby gniazdo.
[…]

Mirka szła przed rodzeństwem w białej, długiej, jak giezło uszytej sukni, bez krajki, bez ruszycy, w pasie tylko zawiązką lnianą przepasana. Na jasnych włosach miała wianek z nierychło więdnącej ruty, w którą wpięła kilka bławatków, bo i te wytrzymałe, i nie tracą koloru. Liczko miała tak świeże, całą postać tak czystą i jasną, jakby dopiero co wyszła z kąpieli. Twarz bielutka z lekkim rumieńcem. […]

Nikt dziś nie przyszedł na uroczystości bez ofiary. Każda rodzina niosła to woreczek placków z najjaśniejszej, pszennej mąki, to miód, to parę dobrze już wyrośniętych koźląt, to kury, to bażanty albo też i płaty wełnianego sukna czy lnianego, najcieńszego płótna, kamienie wosku, bryły jantaru, którego okruchy sypano do kadzielnic, piękne, szczególnie udane i ozdobne naczynia. Nikt z przybyłych nie miał przy sobie broni. W czerwcowe święto należało zostawić ją w domu. […]

Zebrany na dole lud powitał kapłanów głośnym, przeciągłym okrzykiem i w tej samej chwili drzwi świątyni rozwarły się. Kto stał bliżej, a oczy miał bystre, mógł w głębi ciemnego wnętrza dostrzec wysoki posąg bóstwa słońca i ognia, łagodnego, życzliwego ludziom Dadźboga, przed którym stał trójnóg żelazny z płaską, cynową misą, dołem podziurawioną jak sito, bo raz po raz spadały z niej drobne, czerwone węgielki i sypał się popiół. Na misie płonął rudy, złotawo błyskający ogień, przez dwie młode dziewczyny siedzące na stopniach podwyższenia ustawicznie podsycany gałązkami jałowca, czarnego bzu i okruchami jantaru. […]

Dzisiejsza uroczystość obchodzona była przez wszystkich jako święto miłe i powszechnie lubiane, pełne tej pogody, jaką zwykle darzył ziemię dzień najdłuższego przejścia słońca przez letnie już niebo. […]

Nad wieczorem dziewczęta obecne na uroczystościach wzięły się za ręce i zaczęły długim korowodem przewijać się wśród drzew i krzewów ku rzece, aby wziąć udział w sobótkowych obrzędach. Było ich chyba ze trzydzieści, jeszcze nietknięte, nie znające mężczyzny. […] Jedwie dziewczęta znalazły się nad wodą, odezwały się dookoła nich głośne okrzyki, dzikie nieco, ale wesołe, pełne zuchwałości, i z dookolnych krzewów, zza pni drzewnych, doskoczyła do nich gromada chłopców. […]

Młodzieńcy, którzy wyruszyli do lasu po chrust i drzewo na rozpalenie ogniska, wracali już z naręczami patyków. Rozległy się głośne okrzyki radości i zaraz i dziewczęta, i chłopcy poczęli śpiewać starą pieśń sobótkową. […] Teraz nadeszła uroczysta chwila: należało sposobem pradziadów, rozpalić płomień. Wolno było go zażec tylko i jedynie trąc starodawnym zwyczajem suche drewno o drewno. Huby i krzesiwa, które znane były już od dawno w tych stronach, nie należało w tę noc używać… […]

– Wianki! Wianki! – poczęli wołać chłopcy ku dziewczętom, a każdy przy tym znalazł się przy swojej, tej, której wianek pochwycić się spodziewał. […]

Teraz na dany przez wybraną przodownicę znak, biało ubrane postacie odeszły od chłopców ku samemu brzegowi rzeki. Popatrzyły po sobie, po przyjaciółkach, i poczęły nucić smutną starodawną pieśń, zdejmując przy tym z rozplecionych włosów wianki, w których było im tak pięknie.

Teraz z pęków dobrze natłuszczonych rózeg, które przyniosły z sobą, każda wybrała łuczywo dla siebie i zręcznie pośrodku wianka przywiązała, aby mogło, zapalone u ogniska, płonąc jak najdłużej, co było dobrą wróżbą.

Na podstawie powieści Janiny Brzostowskiej pt.: „Lubuskie dziewanny”, Warszawa 1971, s. 105-123.